DEER BEAR - „House Behind the Eyes” [RECENZJA]

 

Recenzja
(autor: Szymon Kozłowski)
Deer Bear to związek chemiczny o wybuchowym potencjale: ona zakorzeniona w synth-popie, on z deathmetalową przeszłością. Jeszcze w latach 80-tych przedstawiciele tych dwóch subkultur ganiali za sobą po ulicach z niebezpiecznymi przedmiotami w rękach. My w wyniku tej syntezy otrzymujemy wspaniały twór, który udowadnia, że w przyrodzie jednak można coś zgubić. 


Przez 50 minut ciężko przyłapać ten duet na jakiejkolwiek manieryczności nabytej podczas dotychczasowych przygód z muzyką. Na próżno szukać tutaj pretensjonalnej agresji, śpiewu z przepony, przytłaczających gitar czy przerysowanych syntezatorów. Zamiast tego dostajemy intrygujące przedsięwzięcie, urzekające warstwą melodyczną i dwoma pięknie dopełniającymi się głosami. Komplementarność to słowo, które w najlepszy sposób opisuje album „House Behind the Eyes”. 

To pierwsza długogrająca płyta zespołu, który ma już na koncie kilka osiągnięć: w tym dwie EP-ki i dobrze przyjęty przez publiczność występ na ubiegłorocznym SPOT. Festival. Anne Hjort i Lars Bjørn-Hansen swoją muzykę określają mianem melancholijnego pop-folku,  
[pop-folk], który swoim introspektywnym charakterem i zwróceniem się w kierunku upływającego czasu, stanowi atrakcyjny kontrast do dzisiejszej nowoczesności, co można odbierać jako poszukiwanie bardziej tradycyjnego zrozumienia rzeczywistości i naturalizmu twórczości”
Brzmi wystarczająco naiwnie? Możliwe, jednak na albumie z całości obietnic duet wywiązuje się znakomicie. 

Wszystko się tutaj zgadza: dobór i prowadzenie dźwięków, unoszący się klimat poetyckiej melancholii i nieustanne uwodzenie głosami. Choć duet nie miota się po stylach, to specjaliści od klasyfikowania będą mieli problem, do którego worka włożyć „House Behind the Eyes”. Płyta nie jest oparta na jakichkolwiek ulotnych sezonowych trendach, a muzycy nie starają się na siłę nawiązywać do kogokolwiek. 

Choć pozbawiony potencjalnych hitów, które wywróciłby listy przebojów do góry nogami, album cały czas utrzymuje równy poziom, a jest to poziom bardzo wysoki. Narzuca go już pierwszy (i zarazem najlepszy) utwór – „A Troubled Heart”. 

Słuchając dalej, dochodzimy do wniosku, że Duńczyków mało obchodzą modne dziś produkcyjne fajerwerki, odpalane w studiach nagraniowych. Stawiają na prostotę i surowość, która łatwo wpada w ucho i daje urokliwe efekty (tytułowy „House Behind the Eyes”). 

Tło muzyczne jest tutaj niezwykle różnorodne, ale zarazem oszczędnie stosowane. Wyrafinowane brzmienie łączące instrumenty smyczkowe, pianino, akordeon, gitary akustyczne, na dzwonkach i banjo kończąc („Sunrise”). Wszystko precyzyjnie dobrane i odpowiednio wyważone. 


Ale muzyka to tylko cząstka. Jesteśmy czarowani głosami duńskiego tandemu bez najmniejszej choćby chwili wytchnienia. W każdym momencie łatwo wyczuć więź, która ich łączy oraz sprawia, że rozumieją się i uzupełniają bezbłędnie („Like Every Sun”). Tańczą na nastrojach i dźwiękach w rytm tego, co odzywa się w ich duszach. W warstwie tekstowej nie zostaniemy uraczeni wytartymi frazesami i pustymi mądrościami. 

Płyta do odsłuchiwania wielokrotnego. Po drugim, trzecim i każdym kolejnym - wciąż wszystko jest bardzo dobre. Mimo, że traktuje głównie o smutku, nie mam nic przeciwko delektowaniu się nim w takim towarzystwie i takiej formie.  

CO? GDZIE? JAK?

Brak komentarzy: